Opowieść Tadeusza Stulgińskiego o pierwszych dniach wojny 1939 roku nagrałam ja jego żona Zenona Stróżyk – Stulgińska w roku 1989.
TADEUSZ STULGIŃSKI, urodzony w roku 1911 w Haapsalu w Estonii, artysta rzeźbiarz, zamieszkał w Podgórzu na początku lat 50. Po dwukrotnym wdowieństwie ożenił się z dziewczyną z naprzeciwka, panna Zenoną Stróżykówną i zamieszkał z nią w jej mieszkaniu, zaś w swoim zrobił pracownię rzeźbiarską. Był wykładowcą Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Zajmował się rzeźbą monumentalną, pomnikową, a także fryzami, rzeźba historyczną i w ostatnich latach pracował nad upamiętnieniem swoich doświadczeń, swoich przeżyć z długiego, z długoletniego pobytu w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Zmarł 1 sierpnia 1994 roku, pochowany na Cmentarzu Rakowickim.NIBY NIC SIĘ NIE STAŁO...
Sierpień i lipiec 1939 roku był prześliczny, pogodny, ciepły, upalny. Właśnie wróciłem z ćwiczeń, jakie obowiązywały żołnierzy Legii Akademickiej. Byłem w owym czasie studentem ostatniego roku Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie się przeniosłem po czteroletnich studiach, które odbyłem na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Korzystając z rozkazu wyjazdu odwiedziłem w Wilnie matkę, pożegnałem się z miastem, przyjaciółmi i wróciłem, na ten sam rozkaz wyjazdu, do Warszawy, gdzie mieszkałem przy Alei Waszyngtona, na IV piętrze nowo wybudowanego domu z dwoma tarasami. Wychodząc na ten taras miałem u stóp swoich perspektywę Warszawy. Właśnie w tym domu, raniutko, dowiedziałem się za pośrednictwem radioaparatu Philipsa, że 1 września granice Rzeczpospolitej Polskiej zostały naruszone przez nawałę niemiecką.
Niby nic się nie stało, niby słońce świeci, ale czuło się, że coś się straszliwego dzieje, że wszystko straciło sens. Ludzie, robotnicy – wszyscy byli jacyś wytrąceni z codziennego toru zajęć. Wszystko wydało się bezsensowne, niecelowe. Od czasu do czasu przechodzili... już nie pamiętam kto, czy listonosze, czy policjanci... Przynosili karty powołania, że mają ludzie stawić się na mobilizację.
Właśnie wtedy nastąpił pierwszy nalot. Zobaczyłem samoloty ze swastykami. Od razu zaistniał jakiś paraliż, dezorganizujący życie, jakaś taka dziwna atmosfera. Wszystko jakoś rozkręciło się, jakby sparaliżowała się cała maszyna państwowa. A więc zobaczyłem rozproszoną przez samoloty policję konną, rozpędzoną po Błoniach za Parkiem Skaryszewskim... a wszystko to się działo u stóp kamienicy, na balkonie której ja siedziałem.
Tamara poszła do pracy. Co miałem robić? Poszedłem dowiedzieć się, co w mieście się dzieje. Od czasu do czasu alarmy lotnicze: „Uwaga, uwaga, nadchodzi...” Podawali jakieś umowne, jak mi się wydawało, zaszyfrowane cyfry: AB, 4 itd. Prawda... Nadchodzi, minął, przeszedł... Kto w owym czasie tych odgłosów nie pamięta? I tak już trudno mnie skonkretyzować, którego to było, w każdym razie było to już przed 4 września. Brałem udział w manifestacji przed konsulatem, czy też Ambasadą Brytyjską, gdzie warszawiacy wiwatowali na cześć Wielkiej Brytanii, która właśnie wypowiedziała wojnę Niemcom, z powodu agresji niemieckiej na Polskę.
Właśnie siedząc, czwartego dnia wojny, na tym tarasie, na IV piętrze swego mieszkania usłyszałem apel przez radio płk. Tomaszewskiego, który był dowódcą Legii Akademickiej i wzywał wszystkich żołnierzy Legii Akademickiej do stawienia się w siedzibie dowództwa, w Alejach Ujazdowskich. Zawsze uważałem, że najstraszliwszą rzeczą, najprzykrzejszą jest być cywilem w czasie wojny, więc – nawet bez porozumienia z żoną Tamarą – zgłosiłem się na Alejach Ujazdowskich. To był Dom pod Kariatydami. W podwórzu czekało nas żołnierzy Legii Akademickiej, tak mi się wydaje, nie jestem pewien... coś trzydziestu paru. Wyszedł do nas płk Tomaszewski, stanęliśmy w dwuszeregu i kolejno zwracał się do nas, dając kartki z notesu, w którym wypisany był adres, gdzieśmy się mieli zgłosić. A mieliśmy być, jak powiedział, tym wyborowym wojskiem do spraw, do zadań specjalnych. Mieliśmy być łącznikami między poszczególnymi jednostkami wojskowymi, a Komendą Obrony Warszawy.
Wróciłem do domu, wróciła z pracy Tamara. Pytam się, co się dzieje? A ona mi mówi: „Źle, wszędzie nasi wieją”. Ja odpowiedziałem: „No cóż, moja droga, trzeba bronić ojczyzny. Właśnie zgłosiłem się na ochotnika i już wieczorem jadę do jednostki wojskowej”. Pożegnałem Tamarę. Już się ściemniało. Nie zapomnę po dzień dzisiejszy nastroju ulicy, tego tak jakiegoś dziwnego, wnikliwego... wnikliwej atmosfery paniki, straszliwej paniki. Ulicą Długą waliły tłumy, ława tłumu wystraszonego, z tobołami, z wózkami, zajmujące całą... przelot całej ulicy. Cała ulica była zapełniona i z trudem płynęły tramwaje. Jeden za drugim, zaciemnione, z przygaszonymi światłami, albo zakrytymi niebieską jakąś... papierem niebieskim... puste. Rzeka ludzi w jednym kierunku, na Most Kierbedzia, a w kierunku Bielan ten sznur tramwajów – pustych, tylko z konduktorami i motorniczymi. Przede mną wiele tramwajów pustych, za mną wiele tramwajów pustych i ja jeden – w przeciwnym kierunku.
To była chwila, którą do końca życia pamiętam i jakoś dziwnie to się stało, że nie odczuwałem zupełnie paniki, tylko jakieś dziwne uczucie pogardy dla tłumu, który jak barany, bezmyślnie uciekają, nie wiedząc, że wciąż będą bombardowani i wciąż będą ginąć pod nawałą powtarzających się nalotów.