NAZYWAM SIĘ...
MARIA MŁYNARSKA, rodzina ze strony mojej matki pochodzi z Podgórza; dziadkowie i pradziadkowie pochowani są na Starym Cmentarzu Podgórskim w grobie Bemów. Pracowałam jako lekarz kardiolog, Starszy Asystent w Zakładzie Fizjologii Akademii Medycznej, także w Zakładzie Patologii, Instytucie Farmakologii PAN -- zainteresowania naukowe – praca serca. Napisała książkę: „zaginiona lista sąsiada Schindlera” poświęconą sylwetce mojego wuja inż. Dypl. Architekta Adama Chmielewskiego, któremu udało się uratować życie około 400 Żydom, pracującym w fabryce baraków na Zabłociu prowadzonej przez niego pod zarządem Wehrmachtu.
NIE PAMIĘTAM CO JEDLIŚMY I CO PILIŚMY
Wybuch wojny zastał mnie we Lwowie. Tak zakosztowałam obydwu okupacji: najpierw sowieckiej we Lwowie, potem niemieckiej w Krakowie.
1 września 1939... Pamiętam dokładnie. Jeszcze brzmi mi w uszach „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi...” – przez radio i przez megafony – głośny, ostrzegawczy ton. Ale dla nas nie był on już potrzebny. Słychać było i widać było nadlatujące nad Lwów bombowce. Wówczas biegliśmy na róg trotuaru parę kamienic dalej, gdzie znajdował się właz do kanału Pełtwi – rzeczki płynącej kanałami popod miastem. Wniesiono tam drabinę około 3 metrów wysokości, ułożono deski szerokości kanału i cała rzesza okolicznych mieszkańców schodziła w pośpiechu do tego bezpiecznego schronienia. Najgorzej, jeżeli musiała pospieszać matka z niemowlęciem na ręku. No, żeby nie spadła. Pchali się na nią ludzie. A tu spieszyć się trzeba, bo już samoloty nadlatują. Pogoda przepiękna, niebo czyste, widać je i słychać, tuż, tuż. Ale jeszcze niepokój wielki, czy wystarczy tych desek w kanale, bo gdy się skończą, to trzeba będzie wejść do wody. Ale do tego nie doszło. Po jakimś czasie, trudno już powiedzieć, czy się dłużył, alarm odwołany i wychodzimy. I tak parę razy w ciągu kilku pierwszych dni.
Wielkie podniecenie i niepokój wywoływał nastrój, że lada moment Niemcy użyją gazów trujących, a u nas tylko tata ma maskę gazową i to jeszcze taką z I Wojny Światowej. Udało mu się jednak, nie wiem już jakim cudem, kupić sporą ilość węgla aktywowanego, którego używało się do wypełniania masek, oraz schemat jak maskę uszyć i wykonać samemu. A więc ja pomiędzy nalotami siadałam do maszyny do szycia i jak mogłam najszybciej, starałam się uszyć i napełnić węglem te maski, tampony na nos i usta. Największym problemem była jednak decyzja, dla kogo z nas przeznaczyć tę właśnie ukończoną, no bo tylko ci przeżyją, którzy będą mieć maski, a więc problem: czy to będzie dla mamy ta ukończona, czy dla pięcioletniej, najmłodszej siostrzyczki i dla której z nas następna. Miałam trzy siostry, więc była sześcioosobowa rodzina.
A Niemcy choć podczas działań na froncie gazu nie użyli, to jednak stali się specjalistami od zabijania ludzi w komorach gazowych obozów zagłady.
Problemy jakoś się skończyły, gdy lokatorzy naszej kamienicy – panowie – podbili palami stropy w piwnicy i zrobiliśmy własny schron. Od tego czasu schodziliśmy w czasie alarmów, ale potem były one tak częste, a zwłaszcza w nocy, że woleliśmy już w ogóle z niej nie wychodzić. Spało się więc na krzesłach, myło się rano wodą kolońską. Nie mogę sobie przypomnieć co w ogóle jedliśmy i co piliśmy. Pamiętam tylko, że było to już pod koniec tej udręki, trwającej ponad dwa tygodnie, gdy raz postanowiłam wyjść na górę, na nasze pierwsze piętro. Ale zanim weszłam do mieszkania usłyszałam, czy jakoś wyczułam jakiś świst, tak że na czas po poręczy zjechałam do schronu i wtedy właśnie dwa granaty trafiły w nasz dom, tzn. jeden spadł do ogródka, a drugi wyrwał sporą dziurę w murze naszej kamienicy. Ale nikomu nic się nie stało
NIEBYWAŁE SZCZĘŚCIE
Mam kupować chleb na ulicy św. Magdaleny, a tymczasem weszłam w tłum Niemców prowadzących więźniów rosyjskich i nie mogłam ani się ruszyć w tą, ani w tamtą stronę, no bo oni po prostu naszli na mnie... Taki straszny tłum. Oni nieśli na tych, takich jakby noszach swoich rannych, czy już trupy to były, nie wiem. Te nosze to były takie jakieś patyki połączone ich ubraniami i na tym leżeli ludzie i ja jak wyszłam tam, znalazłam się na ulicy Nabielaka, która była taka kręta w górę. Nie było tam kamienic, tylko wille z samymi ogrodami, więc nie było się gdzie ewentualnie schować. A tu właśnie jestem w połowie ulicy i jak za mną idą, maszerują Niemcy jeden za drugim z takimi nastawionymi we mnie karabinami maszynowymi. Mnie się robiło dosłownie słabo. Nie wiedziałam, co mam zrobić. W końcu zdobyłam się na to, że odwróciłam się na pięcie i zaczęłam schodzić w dół, z powrotem do domu. No po prostu ten napór tych przechodzących koło mnie Niemców był nie do zniesienia, ale przyglądnęłam się im z bliska. Buty mieli wypucowane, niemal pachniało od nich pastą i mydłem. Byli to młodzi chłopcy, około 18 – 20 lat, jakby 30, 40 bliźniaków. Dosłownie. I to był właśnie ten oddział „Nachtigall”, który szedł kawałek dalej, żeby za chwilę zacząć rozstrzeliwać naszych profesorów i ja tę kulę słyszałam, jedne strzały za drugimi i jedne za drugimi, co się działo.
Przychodzę do domu, a tu ojciec mówi tak: „Nie wiem, co się dzieje. Byłem na uniwersytecie, nikogo nie zastałem, w końcu poszedłem do profesora Vetulaniego, no i powiedzieli, że właśnie dziesięć minut temu Niemcy go zabrali”. No jakie szczęście! Gdyby ojciec dziesięć minut wcześniej przyszedł, byliby go też zabrali. No to miał naprawdę niebywałe szczęście. To było we Lwowie.
Zawsze tylko marzyłam, żeby wojnę przeżyć. I koniec.