NAZYWAM SIĘ...
SABINA ZOBOLEWICZ (Z DOMU SZAFRUGA), mam 86 lat, urodziłam się w roku 1923. Mieszkam we Wrocławiu. Z Podgórzem związana byłam od 8 roku życia, czyli od roku 1931 do roku 1946. Po wojnie wyszłam za mąż za człowieka, który pochodził ze Lwowa i wyjechaliśmy do Wrocławia. Mój mąż już zmarł, 14 lat temu. W tej chwili przyjechałam tutaj odwiedzić siostrę, ponieważ właściwie nie mam już żadnych obowiązków, więc mój termin pobytu nie jest jakoś ustalony.
NIEŚLI KWIATY DONICZKOWE
W chwili, gdy wybuchła wojna, nie byłam w Krakowie, tylko byłam w Wieliczce, ponieważ brat mego ojca w drugiej połowie sierpnia ożenił się w Wieliczce i zaraz potem dostał powołanie do wojska i żona jego została sama. Nie mieszkali w Śródmieściu Wieliczki, tylko na stoku góry były domy w ogrodach, także właściwie tam był spokój zupełny. Tam właśnie pojechałam z jeszcze jedną krewną, żeby tej młodej żonie dotrzymać towarzystwa, żeby nie była taka samotna.
Sytuacja w ogóle była taka napięta, już przed 1 września. 1 września byłyśmy tam właściwie, można powiedzieć jakby oderwane od otoczenia, wśród tych sadów, które tam rosły. Niemniej jednak dawało się już wyczuć pewne napięcia.
Parę osób mieszkających tam szło do Śródmieścia i wracały, i mówiły, że nie jeżdżą już pociągi z Wieliczki do Krakowa. Z tej góry, bo to była tak górka, patrzyliśmy na Kraków. Nad Krakowem było widać kłęby czarnego dymu. Oczywiście nie wiedzieliśmy, skąd ten dym jest i jak powstał, ale to już wszystko budziło wielki niepokój.
W domu, w którym mieszkaliśmy, nie było radia. Wieczorem siedziałyśmy w ogrodzie i słyszałyśmy radio z sąsiedniego domu i wtedy konkretnie dowiedziałyśmy się, że wojna już wybuchła, że wojska niemieckie już wkroczyły w granice Polski.
Wobec powyższego postanowiłam natychmiast wracać do domu. Obie panie tam odmawiały mi, że przecież nie ma już połączenia kolejowego do Krakowa, ale ja powiedziałam, że wobec tego pójdę pieszo. W momencie, jak wojna wybuchła, to miałam ukończone trzy klasy gimnazjalne.
Pomimo oporu tam, zostawiłam swoje rzeczy, żeby nic nie nieść i wyruszyłam pieszo do Krakowa.
Ta wędrówka z Wieliczki do Krakowa, to jest coś, co do dnia dzisiejszego pamiętam. Tłumy ludzi, tłumy ludzi z tobołami uciekających z miasta, a ja jedna naprzeciw. Pytali mnie: "Dlaczego idziesz?", "Gdzie ty idziesz?". Ja mówię: "Ja idę do domu". "Ale Niemcy wejdą... Może być jakieś bombardowanie..." Powiedziałam: "Obojętnie, co się stanie, ja muszę być z moją rodziną i muszę wiedzieć, co się z nimi dzieje", bo już też się obawiałam. Chciałam tu podkreślić, że ta wędrówka tych ludzi uciekających z Krakowa, to był obraz tragiczny. Po prostu obładowani tobołami, małe dzieci we wózkach. Wiadomo, zastanawiałam się przez cały czas, jak daleko ci ludzie w tej sytuacji będą w stanie w ogóle iść. Szczęściem jedynie było, że akurat w tym czasie nie było na tej trasie żadnego bombardowania, czyli żadnej tego typu tragedii. Między innymi widziałam, nie wiem, jak to określić, bo to nie były oddziały, ale jak gdyby takie grupy wojska. Nie potrafię określić, na jakiej zasadzie oni szli, ale to nie wyglądało na to, że idą w jakiś sposób zorganizowany; zresztą wtedy to byłam zbyt młoda, żeby trzeźwo na to popatrzeć, tylko brało mnie po prostu straszne przerażenie, co się dzieje, jak ci ludzie uciekają. W końcu jeszcze z Krakowa do Wieliczki nie było tak daleko, to oni jeszcze szli, ale zastanawiałam się, co będzie dalej...
Gdy przybyłam do Podgórza, do domu, matka moja bardzo się zdziwiła, mówiła: "A, myślałam,
że zostaniesz w Wieliczce i będziesz tam bezpieczna", ale ja mówię: "Ja nie mogłam tam zostać sama, muszę wiedzieć, co się z wami dzieje". W następnych dniach ludzie uciekali z Krakowa nadal. Ach, jeszcze chciałam taką rzucić uwagę, taką może trochę ja wiem, no śmieszne... wtedy nic nie było śmieszne... ale widziałam ludzi, którzy uciekali, nieśli toboły i nieśli kwiaty w doniczkach. No i to mnie zastanawiało, jak można w takiej sytuacji kwiaty w doniczkach, ale takie fakty naprawdę były.
Sytuacja z dnia na dzień się pogarszała i nasza mama chciała koniecznie uciekać i dostać się do wsi Zagórzany, tam jeździliśmy zwykle na wakacje. Ja byłam stanowczo przeciwna temu, bo widziałam, jak to wygląda. Ojciec był również przeciwny, z uwagi na to że uważał, że on pracuje, jego zwierzchnictwo nie ucieka, tylko jest na miejscu, wobec tego on też nie będzie uciekał. No a ja za nic w świecie, bo ja widziałam jak to wygląda i tłumaczyłam mamusi - mamusiu weźmiemy to czy tam tamo i jak długo my to uniesiemy i czy my do tych Zagórzan będziemy w stanie w ogóle dojść pieszo… No i cóż, potem to już nie trwało długo i zobaczyłam na alei pod Kopcem pierwszego niemieckiego żołnierza…
NIECH SKOŃCZY SIĘ STRACH...
Myślałam o tym, że jak się wojna skończy, to z powrotem skończę gimnazjum, no bo oczywiście szkoły były zamknięte... chodziłam do takiej handlówki... W czasie wojny poznałam już mojego przyszłego męża, no i tak planowaliśmy jeszcze tę przyszłość. A w ogóle... jeżeli wojna, to było takie uczucie wiecznego strachu, bo kto wychodził z domu, to nie miał tej pewności, że wróci do tego domu. Jeżeli było powiedziane, że ktoś przyjdzie np. o piątej godzinie, to on nie mógł się nawet pięć minut spóźnić, bo wtedy wszyscy wpadali w nerwy, co się stało.. co się stało... No bo przecież te niekończące się łapanki po ulicach, wyrzucanie ludzi z tramwajów...
Człowiek wyszedł i nie wiedział, czy wróci. Z tym stanem tego niepokoju to człowiek się jakoś, nie wiem, jak to określić, w jakiś sposób oswoił, że to widocznie musi się tak niepokoić, że to musi tak być.
Ja już teraz ani nic nie czytam o wojnie, nie oglądam filmów o wojnie. Wojnę przeżyłam; to, co widziałam, a nie widziałam i tak tego najgorszego ale to, co widziałam, to mi wystarczy już do końca życia.